Nigdy nie przepadałam za pisaniem recenzji i nawet nie wiem, czy kiedykolwiek napisałam taką prawdziwą recenzję. Nie lubię kategorycznego oceniania i wydawania werdyktów, to jakoś nie moje emocje i nie mój język. Ale! – natomiast lubię się dzielić własnymi wrażeniami z koncertów (czy też po przeczytaniu książki), jeszcze milej jest, kiedy można o tym porozmawiać ze znajomymi, porównać wrażenia, dowiedzieć się co innych zachwyciło, a co zniesmaczyło. Oraz, tak naprawdę w obliczu rzeczywistości, która niekoniecznie chce z nami współpracować, lubię myśleć i pisać o rzeczach pozytywnych i optymistycznych. Czyli o czymś, co mi się podoba. Może to odruch instynktu samozachowawczego?
To tak tytułem wstępu. Ponieważ chcę napisać o czymś, co mi się właśnie bardzo spodobało.
Festiwal Musica Divina znam od jego pierwszej edycji (właśnie trwa trzecia odsłona), chociaż nigdy nie udało mi się dotrzeć na wszystkie festiwalowe koncerty. A szkoda! - bo trzeba od razu zaznaczyć, że organizatorzy, czyli Fundacja inCanto (czyli Łukasz i Marta Serwińscy z przyjaciółmi), od początku postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę jeśli chodzi o dobór wykonawców: zapraszają po prostu tych świetnych. Właściwie można w ciemno iść na dowolny koncert i mieć gwarancję, że będzie się miało do czynienia z wysokiej klasy artystami w swojej dziedzinie. Inna rzecz, czy każdemu będzie odpowiadał akurat dany repertuar i styl – bo koncerty bywają różne, reprezentujące różne kultury i różne okresy historyczne. Łączy je aspekt sakralny, co z kolei podkreślone jest miejscami koncertów: to przepiękne krakowskie bazyliki i kościoły, doskonale podkreślające urodę muzyki. Organizatorzy mają notabene świetny zmysł graficzny i festiwal ma zawsze znakomitą oprawę wizualną (plakaty, zaproszenia, książka festiwalowa, strona internetowa tutaj: musicadivina.pl), a na koncertach oszczędne (ale przemyślane) oświetlenie podkreśla nastrój i urodę miejsca. Co wcale nie jest takie oczywiste, a wpływa bardzo na całościowy odbiór koncertu. W każdym razie – ja doceniam to bardzo.
Wczoraj (2 października) w Bazylice Bożego Ciała w Krakowie wystąpił sześcioosobowy męski zespół wokalny Les Chantres du Thoronet z Francji, wykonujący chorał gregoriański – ale w trochę innej wersji, niż to sobie zazwyczaj wyobrażamy, kiedy myślimy o chorale. To były przepiękne melizmatyczne, ornamentalne śpiewy pojedynczych solistów, albo czterech głosów unisono, na stałym tle obłędnego burdonowego basu, trzymanego przez dwóch śpiewaków. Nieprawdopodobny był ten bas! Pomijając już kwestie trudności (proszę uprzejmie spróbować pośpiewać sobie – czysto! – jeden dźwięk, na jednej samogłosce przez ponad godzinę, życzę szczęścia), to jego barwa i zgranie z resztą „wariujących” na górze melizmatów przenosiły ten rodzaj śpiewu w zupełnie inny kosmos. W pewnym momencie miałam wręcz wrażenie zatrzymania się czasu; nawet nie tyle przeniesienia gdzieś w dawny czas X wieku, co właśnie zastygnięcia czasu w gęstej, czarno-złotej przestrzeni. Przez ponad godzinę słuchaliśmy w zasadzie jednej miodowej frazy, która rozlewała się we wnętrzu bazyliki; a cały czas wciągała i intrygowała zmiennością barw i kształtów. Bo też skromne słowo „ornamentacja”, które kojarzy się przeciętnemu człowiekowi ze stiukami pod sufitem albo cekinami na bluzce, a przeciętnemu muzykowi z trylami i mordentami barokowego klawesynu, tutaj rozkwitło fascynującymi zwijasami, figlaskami i akrobacjami wokalnymi. Czy ja wiedziałam, że można do ornamentacji wykorzystywać zmianę barwy głosu? I w dodatku robić to w czterech śpiewaków równocześnie? Wykonanie na żywo ma swoje prawa i jeśli można spodziewać się odrobinę niezsynchronizowanych oddechów, to wielką przyjemnością właśnie w wykonaniu na żywo jest intonacja tak idealna, że w czystych interwałach rezonuje pod sklepieniem dodatkowymi alikwotami. Czary!
Przepiękny koncert, chociaż przecież tak „monostylowy”. I dobrze, że właśnie taki, cokolwiek innego rozproszyłoby ten złoty pył unoszący się w ciemnym wnętrzu. Dobrze, że Musica Divina dało radę się zorganizować w tym roku (chociaż przeniesione z sierpnia na październik i jednak okrojone), to świetny festiwal do zapamiętania na przyszłość. Oraz jeszcze na teraz – jeśli ktoś zdąży (bo wejściówek już chyba mało, trzeba sprawdzać na stronie), koncerty są do 6 października.
Poniżej załączam próbkę tego, co słuchaliśmy wczoraj. Tylko proszę podłączyć naprawdę dobre głośniki, wyłączyć światła i usiąść w przykurczu na wąskim drewnianym parapecie. Wtedy zadziała.