sobota, 3 października 2020

Les Chantres du Thoronet (Musica Divina)

 Nigdy nie przepadałam za pisaniem recenzji i nawet nie wiem, czy kiedykolwiek napisałam taką prawdziwą recenzję. Nie lubię kategorycznego oceniania i wydawania werdyktów, to jakoś nie moje emocje i nie mój język. Ale! – natomiast lubię się dzielić własnymi wrażeniami z koncertów (czy też po przeczytaniu książki), jeszcze milej jest, kiedy można o tym porozmawiać ze znajomymi, porównać wrażenia, dowiedzieć się co innych zachwyciło, a co zniesmaczyło. Oraz, tak naprawdę w obliczu rzeczywistości, która niekoniecznie chce z nami współpracować, lubię myśleć i pisać o rzeczach pozytywnych i optymistycznych. Czyli o czymś, co mi się podoba. Może to odruch instynktu samozachowawczego?

To tak tytułem wstępu. Ponieważ chcę napisać o czymś, co mi się właśnie bardzo spodobało.

Festiwal Musica Divina znam od jego pierwszej edycji (właśnie trwa trzecia odsłona), chociaż nigdy nie udało mi się dotrzeć na wszystkie festiwalowe koncerty. A szkoda! - bo trzeba od razu zaznaczyć, że organizatorzy, czyli Fundacja inCanto (czyli Łukasz i Marta Serwińscy z przyjaciółmi), od początku postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę jeśli chodzi o dobór wykonawców: zapraszają po prostu tych świetnych. Właściwie można w ciemno iść na dowolny koncert i mieć gwarancję, że będzie się miało do czynienia z wysokiej klasy artystami w swojej dziedzinie. Inna rzecz, czy każdemu będzie odpowiadał akurat dany repertuar i styl – bo koncerty bywają różne, reprezentujące różne kultury i różne okresy historyczne. Łączy je aspekt sakralny, co z kolei podkreślone jest miejscami koncertów: to przepiękne krakowskie bazyliki i kościoły, doskonale podkreślające urodę muzyki. Organizatorzy mają notabene świetny zmysł graficzny i festiwal ma zawsze znakomitą oprawę wizualną (plakaty, zaproszenia, książka festiwalowa, strona internetowa tutaj: musicadivina.pl), a na koncertach oszczędne (ale przemyślane) oświetlenie podkreśla nastrój i urodę miejsca. Co wcale nie jest takie oczywiste, a wpływa bardzo na całościowy odbiór koncertu. W każdym razie – ja doceniam to bardzo. 

Les Chantres du Thoronet. Fot. ze strony wydawnictwa Psalmus
 

Wczoraj (2 października) w Bazylice Bożego Ciała w Krakowie wystąpił sześcioosobowy męski zespół wokalny Les Chantres du Thoronet z Francji, wykonujący chorał gregoriański – ale w trochę innej wersji, niż to sobie zazwyczaj wyobrażamy, kiedy myślimy o chorale. To były przepiękne melizmatyczne, ornamentalne śpiewy pojedynczych solistów, albo czterech głosów unisono, na stałym tle obłędnego burdonowego basu, trzymanego przez dwóch śpiewaków. Nieprawdopodobny był ten bas! Pomijając już kwestie trudności (proszę uprzejmie spróbować pośpiewać sobie – czysto! – jeden dźwięk, na jednej samogłosce przez ponad godzinę, życzę szczęścia), to jego barwa i zgranie z resztą „wariujących” na górze melizmatów przenosiły ten rodzaj śpiewu w zupełnie inny kosmos. W pewnym momencie miałam wręcz wrażenie zatrzymania się czasu; nawet nie tyle przeniesienia gdzieś w dawny czas X wieku, co właśnie zastygnięcia czasu w gęstej, czarno-złotej przestrzeni. Przez ponad godzinę słuchaliśmy w zasadzie jednej miodowej frazy, która rozlewała się we wnętrzu bazyliki; a cały czas wciągała i intrygowała zmiennością barw i kształtów. Bo też skromne słowo „ornamentacja”, które kojarzy się przeciętnemu człowiekowi ze stiukami pod sufitem albo cekinami na bluzce, a przeciętnemu muzykowi z trylami i mordentami barokowego klawesynu, tutaj rozkwitło fascynującymi zwijasami, figlaskami i akrobacjami wokalnymi. Czy ja wiedziałam, że można do ornamentacji wykorzystywać zmianę barwy głosu? I w dodatku robić to w czterech śpiewaków równocześnie? Wykonanie na żywo ma swoje prawa i jeśli można spodziewać się odrobinę niezsynchronizowanych oddechów, to wielką przyjemnością właśnie w wykonaniu na żywo jest intonacja tak idealna, że w czystych interwałach rezonuje pod sklepieniem dodatkowymi alikwotami. Czary!

Przepiękny koncert, chociaż przecież tak „monostylowy”. I dobrze, że właśnie taki, cokolwiek innego rozproszyłoby ten złoty pył unoszący się w ciemnym wnętrzu. Dobrze, że Musica Divina dało radę się zorganizować w tym roku (chociaż przeniesione z sierpnia na październik i jednak okrojone), to świetny festiwal do zapamiętania na przyszłość. Oraz jeszcze na teraz – jeśli ktoś zdąży (bo wejściówek już chyba mało, trzeba sprawdzać na stronie), koncerty są do 6 października. 

 Poniżej załączam próbkę tego, co słuchaliśmy wczoraj. Tylko proszę podłączyć naprawdę dobre głośniki, wyłączyć światła i usiąść w przykurczu na wąskim drewnianym parapecie. Wtedy zadziała.

 


 

 

sobota, 26 września 2020

Eugenia Umińska

 Nigdy nie poznałam osobiście Eugenii Umińskiej, zmarła, kiedy ja jeszcze nawet nie myślałam o studiach. „Poznałam ją” w czasie pracy nad biografią Kai Danczowskiej, poprzez ogromną korespondencję Kai z Panią Profesor, przez notatki, listy i pisma służbowe, które przezorna Umińska pisywała zazwyczaj w dwóch egzemplarzach, z tak zwanym brulionem do zachowania dla siebie. Można by pomyśleć, że taka drobiazgowość pasuje bardziej do przyziemnego skryby niż wielkiej artystki, a jednak w tym przypadku jedno z drugim się nie kłóciło. Eugenia Umińska, wybitna polska skrzypaczka, której los przydzielił życie w niełatwych czasach: rozpoczętą piękną karierę zdruzgotała jej wojna, potem polskie realia mocno ścięły możliwości powrotu na wielkie estrady światowe. Piękna, temperamentna kobieta z klasą.

Moją wiedzę o życiu Eugenii Umińskiej uzupełniłam sobie niedawno czytając obszerną, wyczerpującą książkę o jej życiu, napisaną przez córkę, Martę Taranczewską. Z panią Martą spotkałam się kilka razy zbierając materiały do „Kai”, i ciekawa rzecz: nie znając jej wcześniej, ani nie znając jej fotografii (pani Marta należy do pokolenia ludzi, którzy nie szafują swoimi fotografiami w internecie) – natychmiast ją poznałam, kiedy weszła do kawiarni, gdzie byłyśmy umówione. Ten uśmiech!! Uśmiech Eugenii Umińskiej, który już dobrze znałam ze starych fotografii. Nie do przeoczenia, nie do pomylenia.

 

Marta Taranczewska nie chciała pisać książki beletrystycznej, nie udaje, że jest pisarką (trzeźwe spojrzenie na życie ma zdecydowanie po Mamie!). Zatytułowała książkę: „Eugenia Umińska. Kalendarium życia. Przyczynek do biografii”, podkreślając tym samym, że to jest tylko możliwie wyczerpujący i obiektywny zbiór istotnych informacji na temat życia słynnej Mamy. To zaleta i wada tej książki: ponieważ prawdopodobnie niewielu czytelników sięgnie po wydane – olaboga! – przez Akademię Muzyczną w Krakowie (czyli uczelnię wyższą, strach!) kalendarium skrzypaczki. Trzeba wiedzieć, że coś takiego w ogóle istnieje, znać nazwisko Eugenii Umińskiej, no i nie wystraszyć się „akademików” i tytułu. Oraz 600 stron druku. Przyznaję, że to może nie być lektura dla przeciętnego śmiertelnika. Ale właściwie dlaczego? Czasem nie trzeba się bać pozorów, tylko po prostu otworzyć książkę i dać się wciągnąć w życie niebanalnej postaci. Można tu i tam „przefrunąć” oczami przez powtarzające się monotonnie daty i programy koncertów (wiadomo, że artysta wykonuje wiele razy te same utwory przy różnych okazjach), nic się nikomu nie stanie, jeśli tak zrobi. To są informacje cenne dla historyków i naukowców (tak, tak – wśród muzyków też są naukowcy!), dobrze, że ktoś je zebrał i uporządkował. Natomiast między nimi – ile tam jest życia, historii, ile temperamentu kapitalnej kobiety! Marta Taranczewska starała się zachować profesjonalny obiektywizm i ograniczyła swoje własne komentarze, ale tam, gdzie pozwala sobie na mówienie własnym głosem, czyta się to po prostu bardzo dobrze! Wiele razy żałowałam, że nie pozwoliła sobie na więcej.

Eugenia Umińska żeglująca po Wiśle, Warszawa 1930 r. Fotografia z książki.
 

Oprócz ewidentnej wartości naukowo-historycznej na temat wiolinistyki i muzycznego życia Polski przed- i powojennej, mnie akurat zainteresowały również fragmenty może trochę bardziej nieoczywiste. Pani Marta opisuje na przykład w pewnym momencie epizod, gdy w 1977 r. do Eugenii Umińskiej dotarła Maria Manturzewska, psycholog z Instytutu Pedagogiki Muzycznej przy warszawskiej PWSM, badająca kariery muzyków, która tworzyła tak zwane Kartoteki Talentów i w tym celu zbierała rozmaite informacje od wybranych artystów. Założenie niby słuszne, szlachetne i godne wsparcia. A jednak… Czy to możliwe, że psychologowi zabrało psychologicznego wyczucia? Jakie są granice badania naukowego i ile można i warto poświęcić z tak delikatnej materii, jaką jest psychika każdego człowieka, a co dopiero wrażliwca artysty? Eugenia Umińska, już wtedy bardzo podupadła na zdrowiu, słaba, nerwowa, walcząca o oddech i siły do pracy i zwyczajnego życia wyjątkowo źle znosiła wizyty i „natręctwo” Manturzewskiej. Pani Marta pisze: „Pamiętam, jak bardzo była udręczona indagacjami, niemal błagała ją o zakończenie tych przesłuchań, które często odchorowywała. Mówiła, że Manturzewska ją męczy, zadręcza”. Mimo to, wiedziona poczuciem obowiązku wobec podjętego zobowiązania, próbowała jednak wypełniać znienawidzone rubryczki ankiety. Napisała później obszerny list do autorki kwestionariusza, którego brulion Marta Taranczewska przytacza w swojej książce. Czytamy tam między innymi:

„Powiem Pani b. szczerze i w zaufaniu, że zastanawiając się nad pytaniami ankiety i robiąc wysiłki, aby na nie odpowiedzieć, doszłam do wniosku, że moja działalność zawodowa była niespecjalnie bogata i ciekawa, mój repertuar ograniczony, tylko niewiele występów, o których warto wspominać. Daty, miejsca, nazwiska ludzi, czasem partnerów, akompaniatorów itd. przeciekły mi z pamięci. Wiele terminów poplątało się, już czasem nie wiem, czy to było przed 1939 r. czy po 1945 r. 

A poza wszystkim, nie mam ochoty do tej generalnej spowiedzi, jaką jest ta cała ankieta!! A czy to ważne, abym odkrywała moje sympatie lub antypatie? Albo mówiła o przyjaźniach moich? (…)

Całe to badanie to jakaś dogłębna spowiedź powszechna z całego życia i z różnych zakamarków mego charakteru, mojej psychiki, a o to przecież chodzi!!!! To jest jakaś w i w i s e k c j a ! Naprowadza ona na jakieś p i ę t r z ą c e  s i ę  w y r z u t y  s u m i e n i a  zaczynające się od!!! „dlaczego nie słuchałam w dostateczny sposób rodziców, nauczycieli, wszystkich dobrze mi życzących? Dlaczego sama nie miałam dość siły woli, aby zwalczyć słabsze strony mojej natury?” Całe mnóstwo „dlaczego”  z a t r u w a j ą  m i  ż y c i e  od czasu, gdy grzebię się w tych tablicach ankiety!”

 

Nie jestem psychologiem i nie znam się na „pozyskiwaniu danych” do celów naukowych, ale wydaje mi się, że gdzieś tu jest duży zgrzyt między dociekliwością naukowca a materią badań. Czy naprawdę trzeba zapominać, że ta materia badań to jest po prostu żywy człowiek? Gdzie się podział szacunek dla tego człowieka? Myślę, że uderzyło mnie to również dlatego, że takie podejście nadal funkcjonuje: w dziennikarstwie, mediach, biografiach. Wielu ludzi tego chce, sprzedają się sami, szafują prywatnością i niemal nadstawiają otwarte usta, żeby im przeliczyć plomby w zębach. Ale są również tacy, którzy nie chcą! – czy oni nie mają prawa zatrzymać swojego życia dla siebie? Czyżby oczekiwanie „generalnej spowiedzi” od nieznanych nam ludzi było już normą? Eugenia Umińska próbowała się przed tym bronić, wielu innych ucieka w opryskliwość, żarty, uniki, cokolwiek. A może by tak usłyszeć za pierwszym razem, kiedy - jeszcze grzecznie - mówią: „Nie, tutaj już stop”. Nie byłoby to bardziej po ludzku?

  Marta Taranczewska. „Eugenia Umińska. Kalendarium życia. Przyczynek do biografii”. Akademia Muzyczna, Kraków, 2020. Dostępne tylko poprzez stronę internetową Akademii Muzycznej TUTAJ.

 

 

sobota, 19 września 2020

Pałac w Szczekocinach

 
Przepiękny wrzesień, doskonały czas na małe wycieczki po okolicy, a przy okazji nieuchronne refleksje nad porządkiem tego świata.

Pałac Dembińskich w Szczekocinach uznawany jest powszechnie za jeden z najwspanialszych przykładów polskiej rezydencji szlacheckiej. Własność najpierw Dembińskich, potem Czackich, Łubieńskich, Halpertów, w końcu Jana Ciechanowskiego. Umiejscowiony w olbrzymim, starym i zaprojektowanym z rozmachem parku, pałac wyłania się na końcu alei parkowej, piękny, stateczny i dumny. Zachowało się jeszcze wiele: stoi główny budynek samego pałacu, oficyny, galeria, pawilony… Niestety, kiedy się podejdzie bliżej, widać, że to już niszczejące skorupy, zewnętrzna powłoka czegoś, co kiedyś reprezentowało kulturę, piękno, myśl, elegancję, klasę. Pałac pojawił się na świecie w XVIII w. (ukończony w 1794 r.), ufundowany przez Urszulę Dembińską, a zaprojektowany przez Jana Ferdynanda Naxa, przetrwał dzielnie zakręty historii; jeszcze po ostatniej wojnie mieściła się w nim szkoła z internatem. Były w niej resztki dawnej świetności – wspaniałe parkiety, ozdobne sufity, malowane piece kaflowe. Przez rok chodził tam właśnie do szkoły mój Tato, mieszkał w internacie w jednej z oficyn i wspomina, że jeszcze wtedy pałac wyglądał całkiem dobrze, jakby dopiero przed momentem opuścili go właściciele, jeszcze się trzymał rozpędem historii.

 
 
 

 Ale to już była równia pochyła, lecąca w dół aż do lat 80-tych ubiegłego stulecia, gdy pożar dobił główny budynek pałacu. To jasne, że kiedy nie ma jednego właściciela-gospodarza, kwestią chwili jest ostateczna śmierć tego niezwykłego miejsca. Czytam na stronach internetowych, że gmina Szczekociny z wielkim wysiłkiem walczy o przetrwanie i ochronę pałacu, że przez jakiś czas bezskutecznie szukała inwestorów, że próbuje teraz sama zawalczyć o to miejsce. Trzymam kciuki, chociaż wrażenia z dzisiejszego dnia mam bardzo gorzkie: oto jak kończy się bezmyślna demolka „starego” i unicestwianie „elit”; niszczenie dla niszczenia, bez żadnej rozsądnej alternatywy. Łatwo było pogonić arystokrację i rozwalić w drobny mak dawne układy społeczne, trudniej potem zapanować nad tym, co się wyszarpało znienawidzonym arystokratom. Przeklęta ślepota polityki. Boli mnie zawsze widok wspaniałych pałaców i zamków we Francji czy we Włoszech, które nadal funkcjonują w taki czy inny sposób, bo myślę sobie, że owszem – nie mamy może aż tak starej historii, ale mieliśmy przecież i my u nas kiedyś świetną architekturę, sztukę, tradycje. I co? – i zawsze, zawsze w pewnym momencie do głosu dochodzi „pospolite ruszenie”, ta cholerną większość, której wystarcza piwo, kiełbasa i disco polo. Destrukcyjna, bezmyślna tłuszcza. Ta większość przechadzała się nawet dzisiaj po pałacowych alejkach, w plastikowych klapkach na nogach, z jaskraworóżowym plastikowym wózkiem dla dzieci i disco polo zawodzącym upiornym kozim głosem z głośnika na wózku. Co za zgrzyt. I jaka dobitna ilustracja nieuchronności przeznaczenia na ziemiach polskich. Cóż, prawie 200 lat – to i tak nieźle, drogi pałacu w Szczekocinach, trochę sobie postałeś, szkoda, że tak krótko… Cudowny byłeś, tylko urodziłeś się w złym miejscu, niestety. Żałuj.

 
 




 

piątek, 14 sierpnia 2020

Nożem i korkociągiem

Maciej Pinkwart. Spotkaliśmy się raz, kilka lat temu, przy okazji mojego pisania biografii Kai Danczowskiej. Po drodze czytałam kilka jego tekstów – to były recenzje, opowiadania, wspomnienia o zakopiańskiej Atmie. Dobrze mi się zawsze czytało wszystko, cokolwiek pisał, chociaż patrząc na imponującą ilość wydanych przez niego książek, znam z tego tylko jakiś skromny promil.

Ostatnio dopadłam jego najnowszą chyba pozycję „Nóż i korkociąg”, ze szczerym podtytułem „Pinkwart od kuchni”. I muszę powiedzieć, że dawno nie miałam w rękach czegoś tak relaksującego i przyjemnego w obcowaniu. Oczywiście – mówię to zupełnie subiektywnie, na pewno wielu ludzi odbierze ten rodzaj narracji z pobłażaniem albo wręcz niechęcią. A mnie się tego znakomicie słucha! Właśnie słucha, ponieważ „Nóż i korkociąg” to zbiór bardzo luźnych opowieści o… Macieju Pinkwarcie. Od kuchni, prawda, ponieważ prędzej czy później tematy zaczepiają o kulinaria i gastronomię, ale tak naprawdę Autor miał po prostu ochotę pogawędzić, powspominać, wrócić myślami do przeszłości dawnej i niedawnej. Muszę powiedzieć, że jest to już druga w niedługim czasie tego rodzaju książka, w której od pierwszych stron czuję, że napisana jest przez świadomego, dojrzałego człowieka, który pisze dlatego po prostu, że ma na to ochotę, i pisze dokładnie i tylko to, na co ma ochotę. Jakie to ożywcze! Raz w życiu nie przejmować się krytyką, recenzjami, „targetem marketingowym”, sprzedażą i poprawnością polityczną! Furda słupki rankingowe i opinie specjalistów! Jest w tym jakaś urocza arogancja pewnego siebie doświadczenia życiowego, które nie potrzebuje w tej chwili niczego udowadniać ani nie musi się nikomu przypodobać. Chcesz – to czytaj. Nie – to nie. Nie szkodzi. 

 

Ja sama z kolei naprawdę lubię i umiem słuchać ludzi (no, pod warunkiem, że są ciekawi…) i dokładnie w ten sposób czułam się czytając książkę Pinkwarta. Jakbym siedziała z nim przy kawie i koniaku i słuchała jego opowieści. Często mnie rozśmieszał, czasem wzruszał (to rzadziej, bo nie pozwala sobie na sentymentalizm i utrzymuje raczej ton ironiczno-realny), czasami zaciekawił. Ale to nie są płytkie egocentryczne bajdurzenia o znanej wszystkim Maryni. Pinkwart ma za dużo rasowego doświadczenia dziennikarskiego i jest zbyt sprawnym pisarzem, żeby opublikować coś kompletnie błahego, chociaż prowokacyjnie i kokieteryjnie w opisie książki przedstawia ją słowami: „Zacząłem ją pisać jesienią 2919 i wciągnęło mnie bardzo. Po ukończeniu zaproponowałem ją wydawnictwu "Wagant", które nie wykazało zainteresowania, co więcej – uważało, że to najgorsza moja książka i jeśli chcę, to mogę ją sobie sam wydać, oni nie będą sobie obniżać rangi takim chłamem.”

To nie jest chłam, oczywiście, chociaż trudno książkę nazwać dogłębną literaturą – jest to natomiast świetna lektura na wakacje (kto pamięta doskonały felieton Umberto Eco „Jak rozumnie spędzać wakacje” z pierwszych „Zapisków na pudełku od zapałek”? Nadal pyszny!). Ale – jak mówię – wcale nie wiem czy dla każdego. Myślę, że trzeba się do niej po prostu dobrze nastawić. Mnie ujęła w niej właśnie rozbrajająca szczerość subiektywnej opowieści, świetna sprawność językowa (chociaż mała praca korektorska by się przydała, ale to już moje prywatne czujne oko, a nie zarzut do Autora), umiejętność łączenia drobiazgów i anegdot z celnymi obserwacjami i paroma ciekawostkami; dowiedziałam się na przykład jak się pijało absynt. Niby można było od zawsze sprawdzić w internecie, ale jakoś się nie złożyło, a tu, proszę – się dowiedziało! Bardzo odpowiada mi również fakt, że Pinkwart opowiada o świecie bliskim mi po prostu. To świat polskiej inteligencji, z ambicjami ale niekoniecznie wielkimi finansami, to realia znane mi z mojego życia i z opowieści moich rodziców. Rozpoznaję smaki, wrażenia, opinie i upodobania. Zgadzam się w wielu rzeczach z piszącym, inne mnie bawią, ale właściwie mało co mnie autentycznie irytuje.

Narracja jest nierówna, to prawda, jednak dla mnie jest to jednym z uroków książki-gawędy. To jak siedzenie na tarasie w ciepły letni wieczór i słuchanie czyjejś opowieści, która czasem przyspiesza, czasem się wlecze, ale jednak wciąga, rozśmiesza i „uśmiecha”.

Opis książki jest na stronie Macieja Pinkwarta tutaj: www.pinkwart.pl/Okladki/2019_Kuchnia.htm, ale nie jestem pewna, czy można ją gdzieś jeszcze dostać… Zawsze można się skontaktować z Autorem przez jego stronę właśnie (http://www.pinkwart.pl/) i zapytać; z tego co wiem, to jest bardzo „komputerowy” i szybko odpowiada na wiadomości. A na koniec tak sobie myślę, że jeśli tej książki faktycznie nigdzie nie ma w sprzedaży, to niepotrzebnie ją komukolwiek polecam, czyli tekst napisałam kompletnie bez potrzeby, czyli… dokładnie tak samo jak Maciej Pinkwart swoją książkę! Napisałam, bo chciałam się z kimś podzielić tym, co myślę. I już. Ależ to przyjemne. Panie Macieju – dziękuję. 

Fot. Katarzyna Marczak